|
www.armagedonuczas.fora.pl NIEZNANY ŚWIAT,PRZEPOWIEDNIE.PIĄTE SŁOŃCE,ROK 2012,REINKARNACJA, KONSPIRACJA,MEDYCYNA ALTERNATYWNA, ENERGIE ITP.
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Tadeo
Administrator
Dołączył: 02 Lis 2010
Posty: 444
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Czw 23:36, 30 Gru 2010 Temat postu: DYSK Z FAJSTOS |
|
|
Jest to mój artykuł z 1999 roku
[link widoczny dla zalogowanych]
[link widoczny dla zalogowanych]
[link widoczny dla zalogowanych]
[link widoczny dla zalogowanych]
[link widoczny dla zalogowanych]
[link widoczny dla zalogowanych]
[link widoczny dla zalogowanych]
Post został pochwalony 0 razy
Ostatnio zmieniony przez Tadeo dnia Czw 23:45, 30 Gru 2010, w całości zmieniany 4 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Tadeo
Administrator
Dołączył: 02 Lis 2010
Posty: 444
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 19:11, 22 Lut 2011 Temat postu: |
|
|
Dysk z Fajstos a labirynt Dedala.( Część 1)
Kreta nazwana tak od greckiego słowa „silna” (Κρήτη), ta obecnie największa grecka wyspa położona jest na Morzu Śródziemnym (piąta co do wielkości wyspa śródziemnomorska). Lecz miano siły zapewne nie pochodzi od samej wyspy, lecz z powodu istniejącego tu niegdyś państwa. Największym miastem jest Heraklion (Iraklion).
Krajobraz wyspy tworzą skaliste wybrzeża przeplatające się z szerokimi, jasnymi plażami. Klimat ma cechy umiarkowane, jak i subtropikalne. Średnia roczna opadów wynosi 640 mm. Lato jest gorące i suche, w zimie jest chłodniej. W rejonach górskich opady są dużo wyższe niż na reszcie wyspy, szczyty często pokrywa śnieg (od listopada do maja). Roślinność jest skąpa, bujniej rozwija się w wilgotniejszych rejonach.
Kreta leży na samym obwodzie zagiętego w łuk pasma górskiego, które ciągnie się od Grecji
poprzez wyspy Morza Egejskiego, aż do Azji Mniejszej.
Morze Egejskie nie było przegrodą dzielącą narody. Już Schliemann dowiódł tego, gdy w
Mykenach i Tirynsie znalazł przedmioty, które musiały pochodzić z dalekich krain. Potem Evans
odkrył na Krecie kość słoniową z Afryki i posągi z Egiptu. W małym świecie starożytnym handel i
wojna tak samo były sprężynami stosunków między narodami, jak w naszym wielkim świecie
dzisiejszym. Pierwszy — sprężyną równie pokojową, druga równie zbójecką. Wyspy Morza
Egejskiego tworzyły więc wraz ze swymi dwiema metropoliami jedną gospodarczą i kulturalną
całość. Ze swymi metropoliami? Metropolią wcale nie musiał tu być kraj leżący na kontynencie.
Rychło też okazało się, że właściwą metropolią, właściwym krajem macierzystym (w sensie
dokonywającego się tu aktu kulturotwórczego) była nie Grecja lądowa, lecz jedna z wysp — Kreta.
Według legendy sam Zeus urodził się na Krecie. Rea, córka Ziemi, powiła go w pieczarze w górach
Dikte. Pszczoły znosiły mu miód, koza Amalteja podawała wymię, piastowały go nimfy. Chłopcy
zdolni już posługiwać się orężem zebrali się w gromadę, aby go bronić przed własnym jego ojcem,
Kronosem pożerającym swe dzieci.
Tutaj na Krecie miał też panować legendarny król Minos, syn Zeusa, jeden z najpotężniejszych
władców, którego imię starożytni wymieniali z najwyższą czcią.
Evans rozpoczął wykopaliska pod Knossos.
Tuż pod powierzchnią ziemi natrafił na mury. Już kilka pierwszych godzin pracy przyniosło
rezultaty. Po paru tygodniach Evans stał przejęty podziwem przed szczątkami budowli
pokrywającymi przestrzeń ośmiu arów. Z biegiem lat z ziemi wynurzyły się resztki pałacu pokrywające przestrzeń dwóch i pół hektara.
Dające się wyraźnie rozpoznać założenie architektoniczne wykazywało — mimo pozornie wielkich
różnic — podobieństwo z pałacami w Tirynsie i Mykenach. Jednakże ogrom pałacu, jego przepych
i piękno świadczyły o tym, że te zaniki w Grecji lądowej mogły być tylko grodami ubocznymi,
niczym więcej jak głównymi miastami kolonii, kresowych prowincji.
Wokół głównego dziedzińca pałacowego, tworzącego olbrzymi prostokąt, wznosiły się ze
wszystkich stron skrzydła zabudowań. Mury były z dętych cegieł, dachy płaskie, wsparte na
kolumnach. Ale komnaty, korytarze, sale na różnych piętrach tworzyły tak poplątaną całość, stwarzały tyle możliwości zabłądzenia, obrania fałszywego kierunku, że okrzyk „Labirynt!” wyrywał się
z ust każdego, nawet najprostszego podróżnika, chociażby nie wiedział o tym, że legenda właśnie
królowi Minosowi przypisuje posiadanie zbudowanego przez Dedala Labiryntu — prawzoru
wszystkich labiryntów.
Evans nie zwlekając obwieścił światu, że znalazł pałac Minosa, syna Zeusa, ojca Ariadny i Fedry,
władcy Labiryntu i mieszkającego w nim straszliwego potwora, na poły byka, na poły człowieka —
Minotaura.
Odtąd Evans odkrywa w Knossos same cuda. Lud, który niegdyś tu mieszkał — Schliemann znalazł
tylko ślady kolonizacyjnej działalności tego ludu, o którym do owego czasu poza pewnymi
okruchami legend nie miano żadnych wiadomości — pławił się w bogactwie i rozkoszy.
Przypuszczalnie u szczytu swego rozwoju popadł w sybarytyczną dekadencję, która niesie już w
sobie zarodek zagłady, jako że wtedy i posłanie z róż wydaje się za twarde.
Tylko najwyższy rozkwit gospodarczy może stać się źródłem takiej schyłkowej kultury. Kreta była
wówczas tym, czym jest jeszcze dziś — krainą wina i oliwy z drzew oliwkowych. Ale wtedy była
wielkim ośrodkiem handlu, a że była wyspą, więc prowadziła handel morski. Jeżeli już pierwsze
wykopaliska zadziwiły świat tym, że ten najbogatszy pałac Grecji przedhistorycznej w ogóle nie był
obwarowany, nie miał muru obronnego ani żadnych innych umocnień, to zagadkę tę rozwiązało
znalezienie towarów handlowych, wymagających silniejszej, bardziej ofensywnej ochrony niż
defensywna tylko zapora murów obronnych; ochronę tę dawała panująca nad morzem flota.
Oczom zbliżających się ku brzegom Krety żeglarzy pałac w Knossos ukazywał się więc nie jako
gród warowny, lecz jako jaśniejąca pod prażącym słońcem kreteńskim perła mórz. Lśnił kolumnami
z białego wapienia i zdobnymi w stiuki ścianami, błyszczał bogactwem jak szlifowany diament
rzucający ognie z każdej fasety.
Evans odkrył magazyny — spichrze pałacowe. Stały w nich obok siebie dzbany, niegdyś pełne
oliwy, olbrzymie dzbany, zdobne w bogate ornamenty, pokryte kunsztownymi wzorami,
podobnymi do tych, jakie już przedtem znaleziono w Tirynsie. Evans zadał sobie trud, aby obliczyć
pojemność tych magazynów oliwy. Wynosiła ona ni mniej, ni więcej tylko 75 000 litrów; zapasy
jednego pałacu...
A użytkownicy tego bogactwa?
Evans już po niedługim czasie doszedł do wniosku, że jego znaleziska nie mogą pochodzić z jednej
i tej samej epoki, że wiek murów nie jest jednakowy, że nie cała ceramika, nie wszystkie fajanse i
malowidła zrodziły się z jednego stylu. Niebawem też, ogarniając przenikliwym wzrokiem
tysiąclecia rozwoju tej kultury, rozpoznał dzielące ją cezury. Odróżnił — podział ten uznawany jest
do dziś dnia — okres wczesnominojski, od trzeciego do drugiego tysiąclecia przed Chr., okres
średnio-minojski około 1600 roku przed Chr., i okres późnominojski, najkrótszy, zakończony około
1250 roku przed Chr. nagłą zagładą. Znalazł nawet ślady działalności ludzkiej z czasów
dawniejszych od okresu wczesnominojskiego, z czasów, które nazywamy epoką neolitu, kiedy nie
znano jeszcze metalu, a wszystkie sprzęty wyrabiano z kamienia. Znaleziska te datował Evans na
10 000 lat przed Chr. Inni badacze, co prawda, nie cofali się za nim aż w tak odległą przeszłość,
niemniej jednak określali ich wiek na 5000 lat, uważając tę periodyzację za pewną.
Skąd te datowania? Skąd ta periodyzacja?
Evans znajdował z każdej epoki przedmioty obcego pochodzenia, w tym ceramikę i naczynia
gliniane z Egiptu, pochodzące ze ściśle datowanych okresów dynastii faraońskich. Jako okres
rozkwitu i najwyższej kultury określa okres przejściowy od średniominojskiego do
późnominojskiego, a więc dziesięciolecia na przełomie 1600 roku przed Chr., kiedy przy-
puszczalnie żył na Krecie Minos, pan wielkiej floty, władca mórz. Był to okres, w którym z
ogólnego dobrobytu zrodził się zbytek. W czasach tych na Krecie uprawiano kult piękna.
Pochodzące z owego okresu malowidła ścienne przedstawiają młodzieńców wędrujących przez łąki
i zrywających krokusy do smukłych kielichów, dziewczęta brnące po kostki w łanach liliowych.
Kultura przeradzała się w przepych. Malarstwo nie było już zakrzepłą w formie, poskromioną przez
twórcę ozdobą, lecz pławiło się w kolorach, upajało blaskiem i wspaniałością. Mieszkanie przestało
być koniecznością, stało się zbytkiem. Odzież nie była już potrzebą podyktowaną przez naturę i
obyczaj, lecz sprawą gustu i wyrafinowania.
Nic dziwnego, że Evans do znalezionych przez siebie przedmiotów stosuje określenie
„nowoczesne”. Pałac w Knossos nie ustępował co do wielkości pałacowi buckinghamskiemu w
Londynie. Posiadał rowy odwadniające, luksusowe łazienki, urządzenia wentylacyjne i kanalizację.
Ale porównanie z czasami nowożytnymi narzucało się jeszcze bardziej przy obserwowaniu ludzi,
ich postawy, ich strojów, ich mody.
Jeszcze w początkach okresu średniominojskiego kobiety nosiły wysokie, spiczaste czapki, długie,
z przodu rozcięte, ściągane paskiem wzorzyste spódnice oraz wysokie sztywne kołnierze z
głębokim dekoltem odsłaniającym piersi.
Z tych starych ubiorów rozwinął się w okresie najwyższego rozkwitu wyrafinowany strój. Z dawnej
prostej sukni powstał stanik z rękawami, ciasno ściągnięty w talii, uwypuklający kształty i również
odsłaniający obnażony biust, teraz jednak już z wyraźnie zaznaczoną, ekscytującą kokieterią.
Długie po kostki spódnice z falbankami, bogato i jaskrawo haftowane, ozdobione były niekiedy
obrazami przedstawiającymi pagórek, z którego wyrastały stylizowane kwiaty lotosu; na
spódnicach — jaskrawe fartuszki. Na głowach nosiły damy kreteńskie wysoki toczek powstały z
dawnej spiczastej czapki. Czyżby te „modne” postacie były aż groteskowe w swej
„hipernowoczesności”? Skoro dziś panuje u nas moda, że kobiety noszą krótkie włosy, to kobiety
kreteńskie istotnie nosiły się więcej niż modnie, bo miały głowy ostrzyżone zupełnie tak samo jak
mężczyźni.
Tak też ukazują się nam na obrazach: z niedbałą gracją w ruchach, z pełnym wdzięku znużeniem,
bawiąc się rękawiczką, prowadzą konwersację z charme’em paryżanki w spojrzeniu i wyrazie
twarzy. Trudno wprost uwierzyć, że damy te żyły w czasach odległych od nas o tysiące lat.
Starczy jednak rzucić tylko jedno spojrzenie na mężczyzn, aby uprzytomnić sobie, o jak odległe
chodzi tu czasy: wszyscy bez wyjątku nosili tylko opaskę na biodrach.
Wśród wszystkich wspaniałych obrazów znalezionych przez Evansa („nawet nasi robotnicy
pozbawieni wszelkiego wykształcenia — pisze Evans — odczuli ich czar i urok”) powtarza się
wciąż jeden znany nam już motyw: młodzieniec tańczący na byku.
Tancerz? Akrobata? Za takiego uważał go Schliemann, gdy znalazł podobny obraz w Tirynsie,
owym ponurym kresowym grodzisku, w którym nie było nic, co mogłoby przypominać stare
legendy, byki, obiaty i krew dymiącą po świątyniach.
Inaczej z Evamsem. Znajdował się przecież na ziemi, gdzie niegdyś panował Minos, król
posiadający Minotaura — potwora podobnego do byka. Posłuchajmy, co mówi o tym legenda:
Minos, król Knossosu, całej Krety i wszystkich mórz Hellady, wysłał swego syna Androgeosa do
Aten, aby wziął tam udział w igrzyskach. Gdy silniejszy od wszystkich Greków Androgeos
zwyciężył, zabił go rozgniewany król Aten Egeusz. Rozjuszony Minos wysłał swą flotę do Aten,
nawiedził je wojną, odniósł zwycięstwo i zażądał straszliwej kary. Co- rok Ateńczycy mieli mu
przysyłać kwiat swej młodzieży, siedmiu młodzieńców i siedem dziewcząt, jako ofiary dla
Minotaura. Gdy jednak nastąpił termin trzeciej z kolei strasznej ofiary, Tezeusz, syn Egeusza,
powróciwszy z długiej, wypełnionej bohaterskimi czynami podróży, zaofiarował się, iż pożegluje
na Kretę, aby zabić potwora.
„Wśród bryzgów niebieskich statek pruł dziobem
Morze Kreteńskie. A wiózł Tezeusza
I siedem par jońskiej młodzieży”...
Czarne żagle łopotały na maszcie. Jeżeliby mu się udało dopiąć celu, miał je Tezeusz zastąpić w
drodze powrotnej białymi żaglami. Ariadna, córka Minosa, ujrzawszy młodzieńca skazanego na
niechybną śmierć, zapałała miłością ku niemu. Wręczyła mu miecz, aby miał czym walczyć, i
kłębek nici, który przyrzekła trzymać, gdy Tezeusz uda się do Labiryntu, by zabić potwora. W
straszliwej walce Tezeusz pokonał Minotaura. Idąc za nicią Ariadny znalazł wyjście z Labiryntu i
pośpiesznie wraz z Ariadną i swymi towarzyszami uciekł do rodzinnych Aten. Był jednak tak
wzburzony z powodu cudownego ocalenia, że nie pomyślał o tym, aby zgodnie z umową zamiast
czarnych rozpiąć białe żagle. I oto Egeusz, ojciec Tezeusza, ujrzawszy czarne żagle i widząc w tym
znak, że syn jego poległ — rzucił się do morza.
Czy ta legenda dawała podstawę do objaśnienia obrazu? Dwie dziewczyny i chłopiec igrali z
bykiem. Ale może nie była to tylko zabawa, może chodziło tu o śmierć i życie? Może na tym
obrazie ofiary stoją przed Minotaurem, co — dodajmy znowu: może — nie oznaczało nic innego,
jak „byka króla Minosa”?
Przy porównywaniu tej legendy ze znaną już teraz z wykopalisk rzeczywistością, nasuwały się
jednak jeszcze i inne pytania. Nie ulegało wątpliwości, że zawierała ona ziarno prawdy: chodziło o
Labirynt. Można także przypuszczać, że zwycięstwo Tezeusza było alegorią, oznaczającą
zwycięstwo najeźdźców, którzy przybyli z kontynentu i zburzyli pałac Minosa. Żeby jednak
osobisty akt zemsty Minosa — wielkość ofiary, której zażądał za swego zamordowanego syna —
miał być powodem zburzenia jego państwa, to wydaje się w najwyższym stopniu nieprawdopodobne.
Ale faktem jest, że państwo Minosa zostało zburzone. I to zburzone tak doszczętnie i tak
niespodziewanie, że ci, którzy je zburzyli, nie mieli nawet czasu, aby tu cokolwiek zobaczyć,
cokolwiek usłyszeć, czegokolwiek się nauczyć. Zburzone tak doszczętnie, jak w trzy tysiące lat
później zburzone zostało państwo Montezumy przez Hiszpanów, tak doszczętnie, że nie pozostało
po nim nic poza ruinami, poza martwymi kamieniami, które nie mogły przemówić.
Skąd więc to wszystko się brało i ku czemu zmierzało? Pochodzenie i koniec tego bogatego ludu
kreteńskiego stanowi jeszcze i dziś zagadkę dla wszystkich archeologów, wszystkich naukowców
zajmujących się wczesną historią.
Według Homera mieszkało na Krecie pięć rozmaitych ludów. Według Herodota Minos nie był
Grekiem, według Tucydydesa był nim. Evans, a więc człowiek, który najwięcej zajmował się tym
zagadnieniem, twierdził, że Minos był pochodzenia afrykańskiego, że pochodził z Libii. Eduard
Meyer, gruntowny historyk starożytności, ogranicza się do negatywnego stwierdzenia, że
Kreteńczycy prawdopodobnie nie przybyli z Azji Mniejszej. Dörpfeld, dawny współpracownik
Schliemanna, jeszcze w 1932 roku, jako osiemdziesięcioletni starzec, polemizuje z tezą Evansa i
twierdzi, że sztuka kreteńsko-mykeńska pochodzi z Fenicji, że wbrew tezie wysuniętej przez
Evansa nie powstała na Krecie.
Gdzież jest nić Ariadny, która by nas wyprowadziła z labiryntu wszystkich tych pro i contra?
Tą nicią mogłoby być pismo. Evans przecież dla pisma kreteńskiego przybył na Kretę. Już w 1894
roku opisał pierwsze jego znaki. Znalazł niezliczone inskrypcje obrazkowe, a pod Knossos około
2000 glinianych tabliczek, pokrytych znakami jakiegoś pisma linearnego. Ale Hans Jen-sen jeszcze
w 1935 roku w swej źródłowej pracy pt. Die Schrift (Pismo) stwierdza: „Sprawa odcyfrowania
pisma kreteńskiego znajduje się jeszcze w powijakach, tak że o jego prawdziwej istocie nie wiemy
nic pewnego.”
Równie zagadkowy jak pochodzenie i pismo państwa kreteńskiego — jest też i jego koniec. Różne
istnieją co do tego teorie, jedna śmielsza od drugiej. Evans odróżnia trzy fazy zburzenia państwa
Minosa. Dwa razy pałac w Knossos odbudowano, za trzecim razem został ostatecznie zburzony.
Gdybyśmy spróbowali spojrzeć na dzieje owych czasów z lotu ptaka, ujrzelibyśmy wędrujące
hordy, które wtargnęły do Grecji. Ujrzelibyśmy bladolicych Achajów przybywających z północy, z
krajów naddunajskich, być może z południowej Rosji. Widzielibyśmy, jak barbarzyńscy najeźdźcy
napadają na grody śniadych tubylców, jak burzą Mykeny i Tiryns, jak rozpraszając się coraz
bardziej, przepływają morze i niszczą Kretę. Niedługo potem ujrzelibyśmy nowe zastępy
zbrojnych: to Dorowie wypierają Achajów, wnosząc jeszcze mniej kultury niż tamci. Jeżeli
Achajowie byli godnymi Homerowych pieśni najeźdźcami, którzy umieli brać coś „w posiadanie”,
to Dorowie byli tylko łupieżcami, którzy nie umieli nic więcej, jak tylko burzyć. A jednak to od
nich rozpoczynają się dzieje Grecji.
Tak przynajmniej twierdzą jedni. A co mówią inni?
Evans odkrył, że zburzenie pałacu Minosa musiało nastąpić z gwałtownością kataklizmu. Pompeja
była klasycznym przykładem tego rodzaju żywiołowej klęski. Tutaj, na Krecie, Evans natrafił w
komnatach pałacu na podobne oznaki zaskoczenia mieszkańców przez śmierć i zniszczenie, na
jakie po raz pierwszy d’Elboeuf i Venuti natrafili u podnóży Wezuwiusza: pozostawione w
pośpiechu narzędzia, rozpoczęte i nagle przerwane roboty, nie dokończone dzieła sztuki, po
domach równie nagle przerwane zajęcia gospodarskie.
W umyśle Evansa zaczęła się krystalizować teoria, którą mu potwierdzało własne doświadczenie.
26 czerwca 1926 roku o godzinie 21.45 leżąc w łóżku czytał książkę. Nagle nastąpił podziemny
wstrząs. Łóżko zakołysało się, ściany domu zadrżały, przedmioty spadały na podłogę, woda wylała
się z wiadra. Ziemia zrazu jak gdyby westchnęła, wydała głęboki jęk, a później zagrzmiała, tak że
wydawać się mogło, iż ożył byk Minosa — Minotaur. Wstrząs trwał niedługo. Gdy ziemia się
uspokoiła, Evans wyskoczył z łóżka i wybiegł na ulicę. Popędził do pałacu. Jego rekonstrukcje
poszczególnych części budowli — Evans, gdzie tylko mógł, podparł je stalowymi dźwigarami i
słupami — wytrzymały wstrząs. Lecz w okolicznych wsiach, aż po samą Kandię, stolicę Krety,
trzęsienie ziemi wyrządziło straszliwe spustoszenia.
Dla Evansa to osobiste przeżycie stało się potwierdzeniem jego teorii. Punktem wyjścia tej teorii
był fakt, że Kreta jest jednym z terenów Europy najczęściej nawiedzanym przez trzęsienia ziemi.
Tylko siła takiego kataklizmu, który nagle wstrząsał ziemią, tak że tworzące się w niej rozpadliny
pochłaniały dzieła rąk ludzkich — tylko taka siła mogła do tego stopnia zniszczyć pałac Minosa, że
poza kilkoma nędznymi chatami nic już nie dało się na jego gruzach wybudować.
Tyle Evans. Są tacy, którzy nie podzielają jego zdania. Kiedyś i ta sprawa będzie wyjaśniona.
Evansowi udało się zamknąć krąg, którego pierwsze przebłyski ujrzał pod zgliszczami Myken
niezachwiany w swej wierze Schliemann. Obaj byli odkrywcami. Teraz przyszedł czas, aby głos
zabrali interpretatorzy, ci, którzy odnajdą nić Ariadny. Gdzie pali się lampa oświetlająca biurko
człowieka, który w przyszłości odcyfruje pismo kreteńskie? Lampa rzucająca tak dalekie światło,
by mogło rozjaśnić nieprzebyte mroki, w które spowita była przez tysiące lat inna, nie znana nam
Europa?
Tym, który jak Prometeusz przyniósł nieco światła był Ernst Sittig, profesor w Tybindze, rozwiązał jakoby ów problem — problem, nad którym badacz fiński Sundwall mozolił się przez czterdzieści lat, nad którym później pracowali Niemiec Bossert, Włoch Meriggi, czeski uczony Hrozny (znany z odcyfrowania
hetyckich tekstów klinowych w Bogazkoy), aż w końcu Alice Kober w Nowym Jorku w 1948 roku
z rezygnacją stwierdziła: „Nieznany język, pisany nieznanym pismem, nigdy go nie można będzie
odczytać...”
Zdawało się więc, że odkrycie Sittiga oznacza wielki triumf nauki. On pierwszy z całą
konsekwencją zastosował do filologii antycznej wykształconą w ciągu dwóch wojen światowych
sztukę (a także naukę) odcyfrowywania szyfrów wojskowych, opartą na danych statystycznych i
matematycznych oraz obliczeniach częstotliwości. Zrazu sądził, że odczytał jedenaście, a potem
nawet trzydzieści znaków tzw. „kreteńskiego pisma linearnego B”. Ale w połowie 1953 roku
sytuacja znowu się zmieniła. Młodemu Anglikowi Michaelowi Ventris wpadła w ręce gliniana
tabliczka wykopana przez Blegena w Pylos. Wykazywała ona ugrupowanie znaków, z jakim się
Sittig do tego czasu nigdy nie spotkał, a które genialny Ventris — z zawodu architekt, a więc
znowu Outsider — zdołał ponad wszelką wątpliwość odczytać jako grekę. Przekreśliło to
interpretacje podane przez Sittiga; z jego trzydziestu tłumaczeń zaledwie trzy były prawidłowe.
Odtąd jednak rozpoczęła się i długo trwać jeszcze będzie walka o wyjaśnienie innych, nie
zgłębionych dotychczas tajemnic. Filologia antyczna jest wprawdzie bliska ostatecznego
odcyfrowania pisma kreteńskiego: większość tabliczek kreteńskich jest czytelna. Co jednak było
powodem, że na Krecie, w tym ognisku samoistnej, wysoko rozwiniętej kultury, na sześćset lat
przed Homerem pisano własnym pismem w języku Greków, naówczas bynajmniej jeszcze
niewysoko rozwiniętego plemienia? Czyżby istniało obok siebie kilka języków greckich? A może w
naszej chronologii wczesnogreckiej coś się nie zgadza? Może nawet Homer znowu staje się
problemem?
W 1963 roku oksfordzki profesor Leonard R. Palmer miał dosyć odwagi, by w swej książce
Mycenaeans and Minoans („Mykeńczycy i Minojczycy. Prehistoria egejska w świetle tabliczek
linearnych B”) wystąpić z nowymi interpretacjami. Został jednak tak gwałtownie zaatakowany
przez fachowców i wytknęli mu oni tyle błędów, że musiał już po dwóch latach opublikować
„znacznie poprawione i uzupełnione” wydanie. Lecz zagadka kreteńskiego pisma nadal oczekuje swego Champolliona.
[link widoczny dla zalogowanych]
(Koniec części 1)
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
Zobacz poprzedni temat :: Zobacz następny temat |
Autor |
Wiadomość |
Tadeo
Administrator
Dołączył: 02 Lis 2010
Posty: 444
Przeczytał: 0 tematów
Ostrzeżeń: 0/5
|
Wysłany: Wto 19:13, 22 Lut 2011 Temat postu: |
|
|
Dysk z Fajstos a transmutacja złota (Część 2)
W alchemii transmutacja oznaczała przemianę, przeobrażenie, transformację metali nieszlachetnych (najczęściej ołowiu lub rtęci) w złoto. Według legend była ona możliwa za pomocą kamienia filozoficznego. W alchemii istniała zasada "równej wymiany", co oznaczało, że zamieniając należy poświęcić coś o równej wartości, z pomocą kamienia filozoficznego możliwe było ominięcie zasady, jednak nikomu nie udało się go ani stworzyć, ani znaleźć.
Transmutacja dzieliła się na trzy części[potrzebne źródło]:
1. Zrozumienie materii
2. Rozłożenie jej
3. Stworzenie innej materii
W Muzeum Archeologicznym w Hieraklionie (Iraklionie) znajduje się tajemniczy dysk pokryty inskrypcjami pochodzącymi najprawdopodobniej z tekstu obrzędowego. Znaleziony podczas wykopalisk z Fajstos wzbudza olbrzymie zainteresowanie. To właśnie na Krecie ok. 2000 r. p.n.e zaczęła się europejska historia oparta na dokumentach pisanych. Napisy utrwalone są za pomocą pisma linearnego A i B. Te pierwsze są o 600 lat straszę od dokumentów z czasów mykeńskich, zapisanych pismem linearnym typu B.
Niestety pismo linearne A nie zostało do dziś odczytane...Właśnie w Fajstos i Knossos było powszechnie używane i słynny dysk z Fajstos jest pokryty pismem, które je przypomina.
[link widoczny dla zalogowanych]
Radosław zaprezentował ciekawą stronę: [link widoczny dla zalogowanych]
gdzie między innymi wykazane jest, iż na dysku może chodzić o konstelacje Argo (lub Argo Navis, łac. Argo Navis, dop. Argūs, skrót Arg) – był gwiazdozbiorem półkuli południowej, położonym w obszarze Drogi Mlecznej. Ze względu na duże rozmiary w 1750 roku Nicolas Louis de Lacaille podzielił go, zachowując postać żaglowca, na trzy mniejsze konstelacje.
Według mitologii greckiej, okręt Argo został zbudowany przez Argosa dla Jazona – przywódcę Argonautów, który to wyruszył na poszukiwanie złotego runa. Pod protekcją Ateny podróżnikom udało się zakończyć podróż pomyślnie, a ich statek został umieszczony między gwiazdami.
Konstelacje, na które został podzielony Argo Navis:
* Puppis – rufa statku
* Carina – kil statku
* Vela – żagiel
oraz
* Pyxis – kompas
* Columba – gołąb"
Pamiętajmy, że zarówno budowniczy i architekt legendarnego labiryntu Minosa, jak i jego syn Ikar potrafili latać w powietrzu.
A cóż o wyprawie Argonautów po złote runo mówi mit:
Historia wyprawy po złote runo ma swe źródła jak większość mitologicznych afer w rywalizacji o władzę w chęci przekazania jej potomkom, w zazdrości i zdradzie. W Tesalii było miasto Jolkos, w którym rządził sprawiedliwy i dobry władca Ajzon. Król cieszył się sympatia poddanych, jednak jego spokój mącił ciągle coś knujący Pelias, jego brat, który dążył do przejęcia władzy. Robił to dość nieudolnie, kilka razy Ajzon odkrywała spiskowe działania przeciwko sobie, ale jakoś nie umiał stanowczo ukarać brata, gniewał się, ale w końcu zawsze mu przebaczał. Aż wreszcie Pelias zdołał opanować miasto przy pomocy bandy zuchwalców i rozbójników. Ajzon miał wówczas maleńkiego synka, Jazona. Niemowlę, zupełnie bezbronne było dla Pelisa największym wrogiem, ponieważ jemu należała się prawowicie królewska władza. Oczywiście, Pelias zamierzał przekazać koronę swoim dzieciom, to dlatego postanowił zgładzić Jazona. Na szczęście nim wykonał ów okrutny zamiar, rodzice uprzedzeni przez wiernego sługę o niecnych planach Pelisa, ogłosili śmierć pierworodnego. Przed ich dom wyszły płaczki i zawodziły nad śmiercią Jazona. W rzeczywistości postanowiono ukryć niemowlę przed zakusami niebezpiecznego uzurpatora w jaskini mądrego centaura, Chejrona. Chejron był dobrym nauczycielem chłopca, przez dwadzieścia lat uczył go pięknej wymowy, filozofii, i obyczajów także walki i sportów. Jazon dorastał nie znając swego królewskiego pochodzenia. Kiedy miał lat dwadzieścia, czuł, ze jest już dorosły i że nie wypada mu nadużywać gościny centaura. Pragnął rozpocząć życie na własny rachunek, był ciekawy swata i żądny przygód.
Jazon wyrósł na zdrowego i silnego młodzieńca, był przy tym uczynny i podobał się bogom. Któregoś dnia na jego drodze stanęła słaba staruszka, prosząc, by przeniósł Jana drugą stronę rzeki. Jazon nie wahał się, wziął ją na ręce i zaniósł na drugi brzeg. Jak to w mitologii bywa, nie była to zwyczajna staruszka, ale sama bogini Hera, a całe zdarzenie było próbą. Hera, której spodobał się uczynny młodzieniec od tej pory sprzyjał mu we wszystkich zmaganiach. W całym zamieszaniu przy przeprawie przez rzekę, Jazon zostawił jeden but w mule rzecznym. Nie sposób było go już wyjąc, a zaaferowany przygodą młodzieniec nawet nie tego nie zauważył i beztrosko szedł dalej w jednym sandale. Przeznaczenie czekało na niego. Tak w radosnym nastroju dotarł do murów rodzinnego miasta, nawet o tym nie wiedząc. W Jolkos trwały obrzędy ku czci Posejdona, całe miasto świętowało, tylko król - uzurpator był ponury, nękały go złe myśli. Niedawno wysłał posłańca do delfickiej wyroczni, z pytaniem o przyszłe losy i otrzymał niepokojące ostrzeżenie. Pytia jak zawsze była tajemnicza i wieloznaczna, kazała mu bowiem unikać spotkania z człowiekiem, który będzie zarazem cudzoziemcem jak i obywatelem miasta, który przybędzie od strony gór, a obuty będzie zaledwie w jeden sandał. Dziwna przepowiednia trawiła króla, nie rozumiał jej, ale czuł, że zapowiada dla niego poważne kłopoty. Od czasu powrotu herolda z Delf i mrocznej przepowiedni Pelias był wielce niespokojny, ciągle się rozglądał, patrząc głownie na buty. Tak było i teraz w czasie składania ofiar bogu morza. Nagle ujrzał Jazona uwagę jego przykuł przede wszystkim sandał podróżnego, który nie miał pary. Pelias opanował trwogę, kazał zaprosić przybysza do swego zamku na rozmowę. Trudno, skoro już się stało i spotkał owego mężczyznę, którego przepowiednia kazała mu unikać, musiał stawić mu czoło. Jazon był urodziwym młodzieńcem, miał iście królewską postawę, pierwszy raz stawał przed obliczem jakiegokolwiek króla, a jednak był dumny i nawet nie przyklęknął przed jego majestatem. Mówił śmiało i szybko odpowiedział na pytanie Pelisa, o to, co uczyniłby na jego miejscu, gdyby wiedział, ze jeden z jego gości zagraża jego życiu. Jazon uznał, ze w takiej sytuacji wysłałby owego gościa w poszukiwanie złotego runa. Na to król wskazał go palcem i powiedział, że to właśnie on, przybysz jest owym zagrożeniem, którego się obawia i że oto nakazuje mu przynieść złote runo. Jazon nie potrafił ukryć zdziwienia. Zupełnie nie rozumiał, jakim sposobem może zagrażać królowi. Do czasu, aż przy wyjściu z pałacu zaczepił go stary sługa, ten sam, który kiedyś ocalił go przed niechybna śmiercią. Tak Jazon trafił do domu ojca. Dawny król, niegdyś wspaniały władca, żył teraz w wielkiej nędzy, miał maleńka chatę i kilu niewolników. Starał się nie rzucać w oczy, wolał żyć biednie i na uboczu, niż swoją obecnością przypomnieć bratu, ze istnieje ktoś, komu władza legalnie się należy. Wzruszenie rodziców było ogromne, matka Jazona płakała ze szczęścia. Ajzon również był bardzo dumny z dorosłego już syna. Dopiero teraz poznał Jazon całą prawdę o swoim pochodzeniu. A ze był odważny i nie bał się nawet Pelisa, choć ten miał władzę i wojska, ruszył wprost do jego pałacu. Tam zażądał zwrotu berła. To on był prawowitym następcą i zamierzał dopiąć swego. Pelias bał się trochę zabić Jazona, wyrocznia przecież go ostrzegała, postanowił wykręcić się podstępem. Otóż obiecał zwrócić Jazonowi należna mu władzę, ale najpierw młodzieniec musi przynieść owo złote runo, o którym rozmawiali wcześniej, w przeciwnym razie jego rządy przyniosą miastu nieszczęście a na niego samego spadnie straszna klątwa bogów. Jazon uwierzył w te wróżbę. Z resztą mimo obaw wyprawa pachniała mu przygodą, a przygód wiecznie był głodny.
Złote runo znajdowało się w Kolchidzie, tam swego czasu umieścił je tamtejszy król Ajetes. Historia owego runa był dość długa i trochę skomplikowana, Jazon znał ja jednak bardzo dobrze, ponieważ opowiadał mu ją jego nauczyciel, Chejron. Wiedział też Jazon, ze zdobycie tego skarbu jest niemal niemożliwe. Niemal, bo nie zamierzał rezygnować z wyprawy, wierzył, ze zdołał tego dokonać. Do pomocy zaprosił największych bohaterów swoich czasów. Ogłosił wszem i wobec, ze rusza po złote runo i zaprasza wszystkich śmiałków, by mu towarzyszyli. Jakaż śmietanka się zjechała. Iluż wspaniałych mężów szukała przygód podobnie jak młody Jazon. Przybył sam Herakles i jego syn Hylas, był Tezeusz, bohater wielu wypraw, przybył też Peleusa, ojciec Achillesa, zgłosił się Nestor, bohater wojny trojańskiej (nieco później), był i Kastor i Polideukes i Pejritoos, do wyprawy dołączył najdoskonalszy spośród śpiewaków - Orfeusz i Aslkepios, syn Apollona, najlepszy lekarz swoich czasów, a także znany ze swego doskonałego wzroku, który mógł przenikać nawet do dna morskiego Linkeus.
Wyprawa wymagała wielkich przygotowań, ale w takiej obsadzie nie mogła się nie powieść. Kiedy już zbudowano potężny statek, któremu nadano imię Argo (czyli szybki), na jego dziobie wbudowane kawałek ze świętego dębu, rosnącego w Dodonie. Wielcy bohaterowie uznali, że Jazon jako inicjator i organizator wyprawy winien być też jej wodzem. Tak to młody, nie znany jeszcze nikomu heros został przewodnikiem tak doświadczonych mężów jak Herakles czy Tezeusz. Po drodze do Kolchidy Argonauci zawitali między innymi na wyspę Lemnos, gdzie mieszkały wyłącznie kobiety. Mieszkanki wyspy zostały ukarane przez Afrodytę, nie wiadomo co przeskrobały, ale musiały ją bardzo rozgniewać, skoro pokarała je tak przykrym zapachem, ze żaden mężczyzna nie chciał z nimi przebywać. Mężowie Lemnijek mieli ich po prostu dość, cuchnęły tak bardzo, ze mężczyźni postanowili poszukać nowych żon i sprowadzić je na wyspę. Lemnijki nie zamierzały biernie czekać, aż inne kobiety zajmą ich miejsca, wolały potajemnie uknuć spisek i wymordować wszystkich mężczyzn. Widać Afrodyta zapomniał o swej klątwie, albo jej złość minęła, bowiem, kiedy Argonauci dotarli na owa wyspę, Lemnijki pachniały już całkiem przyjemnie. Bardzo się herosom spodobało to miejsce, zabawili w nim dwa lata. Niewiele brakowało, a nie ruszyliby już w dalszą drogę. Jazonowi tak bardzo przypadłą do gustu królowa owej krainy, ze nie miał zamiaru płynąć nigdzie dalej. Ale Herakles nie pozwolił mu zapomnieć o wspólnej misji i niemal zmusił do dalszej podróży.
Wiele przygód mieli Argonauci w drodze do celu, stoczyli wiele bitew, sam Herakles wykazał się największą siłą, pokonując olbrzymów. Zdołali uwolnić króla Fineusa od paskudnej klątwy bogów, którzy pokarali go za przepowiadanie ludziom przyszłości wiecznym nękaniem przez Harpie. Te potwory o ciele ptaka i twarzy kobiety nie pozwalały mu tknąć żadnego jedzenia, wszystko zanieczyszczając swoimi odchodami. Bohaterowie przepędzili je na zawsze. Za to Fineus odwdzięczył im się, zdradzając sposób na przepłynięcie między Symplegadami. Symplegady to dwie skały na morzu Czarnym, które co pewien czas nagle się ze sobą stykały, miażdżąc znajdujące się między nimi okręty. Idąc za wskazówką ślepego króla najpierw wypuścili gołębia. Skały, gdy tylko poczuły ruch zetknęły się ze sobą, lekko dotykając szybko przelatującego ptaka. Gołąb stracił kilka pór, ale uszedł z życiem. Zaś Argonauci wykorzystali chwilę, kiedy skały na powrót rozstąpiły się i przepłynęli bezpiecznie. Wreszcie dotarli do Kolchidy i zwrócili się do Ajestesa, by dał im złote runo. Król był nie lada zaskoczony takimi Gosiami. Tylu bohaterów jednego dnia Kolchida jeszcze nie widziała. Król nie mógł odmówić runa, ale mógł stawiać warunki. I tak Jazon, jako wódz wyprawy i ten, któremu runo było potrzebne, musiał najpierw pokonać dwa spizowe byki, ziejące ogniem, zaprząc je do pługa i zaorać pole Aresa, a następnie posiać na nim smocze żeby. Z zębów tych wyrośli wojownicy, których musiał zabić, a potem mógł już iść po złote runo, którego strzegł smok. Oczywiście, ze smokiem też należało się uporać. Jazon dokonał wszystkiego, ale nie sam, pomogła mu córka królewska Medea, czarodziejka, której serce żywiej zabiło, gdy ujrzała pięknego cudzoziemca. Sprzyjała jego planom, bo pragnęła go ocalić dla siebie. Tak też się stało. Jazon wykonał wszystkie zadania, otrzymał więc złote runo i w salwie bohatera wracał do rodzinnego Jolkos, a wraz z nim wracał Media, która zakochana w herosie uciekła z domu ojca. Media jeszcze raz wybawiła Argonautów z opresji, bowiem Ajestes jednak zmienił zdanie i zamierzał odbić złote runo, które było talizmanem jego ziemi. Puścił się ze swoimi ludźmi w pościg za szybką Argo i pewnie by ja dogonił, gdyby Media nie zaczęła rzucać do wody poćwiartowanych członków swego małego braciszka, a królewskiego syna. Ajestes musiał się zatrzymać, by wyłowić szczątki syna. Medea poświęciła brata, by uciec z kochankiem. Argonauci zamarli w przerażeniu, taka zbrodnia wstrząsnęła nawet tymi, którzy nie raz już patrzyli na śmierć. Nikt jej nie dziękował za ocalenie, wszyscy patrzyli na nią ze zgrozą. Zadem z herosów nie dopuściłby się tak okrutnego czynu. Także bogowie nie mogli pozostać obojętni na takie pogwałcenie praw i moralności. Mścili się na Argonautach, choć to nie oni dopuścili się strasznego mordu. Wiele lat tułali się po morzach i ladach, nim dane im było dotrzeć na powrót do Jolkos.
W końcu po latach wrócili Argonauci okryci chwałą, z dumą dzierżąc złote runo. Jazon był już bardzo stary i nawet nie poznał Swego syna. Znów zadziałała Medea, odmładzając go cudownymi ziołami i zaklęciami. Tak skończyła się słynna wyprawa. Jazon objął władzę, choć losy jego i Medei tu się nie kończą.
Złote runo – sierść mitycznego złotego barana Chrysomallosa, cel wyprawy Argonautów. Argonauci (gr. l.mn. Ἀργοναῦται Argonautai, ‘żeglarze na Argo’, l.poj. Ἀργοναύτης Argonaútēs, łac. Argonautae) – mit. gr. 52 uczestników wyprawy do Kolchidy po „złote runo” cudownego barana.
Argonauci byli mitycznymi bohaterami greckimi, którzy pod wodzą Jazona, wyruszyli statkiem Argo (szybki) do Kolchidy po złote runo baranka. Między nimi znaleźli się: Boreadzi – skrzydlaci bracia, siłacz Herakles, pieśniarz Orfeusz, Tezeusz – pogromca Minotaura, Kastor i Polideukes – bliźniaczy bracia, piękna Atalanta i inni. W czasie wyprawy spotkały ich różne przygody, m.in.: na Lemnos, w Tracji i Cieśninie Bosfor. Było ono powieszone na dębowym drzewie w gaju Aresa, gdzie pilnował go smok. Zabrał je stamtąd Jazon podczas wyprawy Argonautów.
Legenda o złotym runie ma prawdopodobnie zupełnie prozaiczne podłoże. W niektórych krajach Azji wykorzystywano bowiem skóry baranów do wyławiania drobin złota z rzeki. Także w Polsce w Górach Izerskich. Takie "pozłacane" runo suszono następnie w słońcu, a złoty pył strzepywano przed ponownym zanurzeniem skóry w wodzie, lub rozpuszczano rtęcią i amalgamat destylowano albo wyprażano zbierając stopiony metal.
Czyż nie brzmi to jak formuła alchemiczna gdzie według formułki w alchemii transmutacja oznaczała przemianę, przeobrażenie, transformację metali nieszlachetnych (najczęściej ołowiu lub rtęci) w złoto.
W przyrodzie rtęć występuje głównie w związku chemicznym z siarką, tworząc rudy cynobru czerwonego lub cynobru czarnego. Grecki lekarz Dioskurides Pedanios, odpowiadający za zdrowie cesarza Nerona, a potem też Wespazjana, odkrył, że właśnie cynober przyłożony do ran leczy infekcje. Skutecznie działał też na owrzodzenia.
cynoberJakiś czas potem nieznany historykom chemik wpadł na pomysł, by sproszkowaną rudę umieścić w naczyniu i podgrzać, a ulatniające się opary skroplić w osobnym zbiorniku. Uzyskaną ciecz uwolnił od zanieczyszczeń przez dodanie do niej sody lub wapna, dzięki czemu usunął z substancji arszenik i ołów. Tą drogą po raz pierwszy uzyskano coś, czemu nadano nazwę "żywe srebro" - srebrzystą ciecz, prawie tak ciężką jak ołów.
Jako pierwsi, już starożytni Egipcjanie nauczyli się przy pomocy rtęci pozłacać różne przedmioty. Wykorzystano tutaj fakt, że rtęć rozpuszcza prawie wszystkie metale (poza żelazem, platyną, wolframem i molibdenem) - w tym również i złoto. Zapisany około 250 roku n.e. papirus, zawierał dokładną receptę jak to robić - wystarczyło rozpuścić złoto w rtęci, potem zanurzyć w tak powstałym amalgamacie pozłacany przedmiot, a po wyjęciu podgrzać go, rtęć ulatniała się, pozostawiając na przedmiocie ściśle przylegającą złotą powłokę. W podobny sposób amalgamat uzyskany ze srebra zaczęto wykorzystywać do pokrywania szkła, uzyskując tą drogą znakomite lustra.
Rtęć znana już była i chętnie używana przez starożytnych Egipcjan, ale nie zdawali sobie jednak sprawy z jej olbrzymiej toksyczności. Skutkiem tego, przez wieki stosowana była jako składnik kosmetyków, głównie szminek, farb (czerwonej minii i cynobru), przypisywano jej także własności lecznicze - jako składnik leków stosowana była w medycynie Wschodu, skąd lekarstwa bazujące na rtęci przywędrowały do Europy.
W VIII wieku n.e. chińscy alchemicy wpadli na pomysł, że rtęci można użyć do wytwarzania eliksiru nieśmiertelności. Okazało się jednak, że wszyscy czterej cesarze z dynastii Tang poddani takiej terapii zmarli przedwczesną śmiercią z powodu zatrucia. Od tej pory podchodzono do rtęci z większą rezerwą, jednak nadal stosowano ją w medycynie, np. po zmieszaniu z olejem, zalecając jako środek antykoncepcyjny dla kobiet.
W świecie arabskim ze względu na swą rzadkość rtęć ceniono na równi ze złotem. Stała się przedmiotem zbytku, w IX wieku na Bliskim Wschodzie (zwłaszcza w Kairze i okolicach) zapanowała moda na posiadanie w ogrodach niewielkich stawów wypełnionych "żywym srebrem". Urządzano przy nich spotkania towarzyskie w księżycowe noce i posuwano się nawet do wylegiwania na powierzchni takiego zbiornika na pływających po tafli rtęci poduszkach.
Bardzo często alchemicy wykorzystywali rtęć przy demonstracji swoich "umiejętności": zamieniając metal w złoto. W praktyce wyglądało to tak, że sprytni oszuści powlekali sztaby złota rtęcią, tak aby wyglądały jak srebrne lub cynowe. Następnie wkładano je w ogień, gdzie odzyskiwały swoją barwę, stając się dowodem wszechmocy alchemika. Czasami rtęć mieszano z cynkiem i powlekano nią sztaby miedzi, co nadawało im wygląd złota.
Właściwościami rtęci interesował się Paracelsus - to on jako pierwszy już w 1530 roku starał się określić w miarę bezpieczne dawkowanie rtęci, by jej zastosowanie nie szkodziło pacjentowi. Potem opisał jeszcze skutki dostania się nadmiernej ilości tego metalu do ludzkiego organizmu - drżenie rąk, owrzodzenie dziąseł i wieczne kłopoty ze ślinotokiem.
Kolejnym, który zainteresował się rtęcią był Rober Boyle. Dzięki niej (w eksperymencie) odkrył, że objętość gazu jest odwrotnie proporcjonalna do ciśnienia, jakie nań działa. Udowodnił również coś jeszcze ważniejszego. Oto okazało się, że każdy gaz składa się z małych cząsteczek, które można sprężać, ograniczając pustą przestrzeń między nimi, tym samym teoria Demokryta o świecie zbudowanym z maleńkich atomów odzyskała swój blask.
Kolejnym, który wykorzystywał rtęć do swoich doświadczeń, był pochodzący z Gdańska fizyk Gabriel Daniel Fahrenheit - zbudował barometr, a w 1715 roku zbudował termometr rtęciowy, do którego dziesięć lat później opracował również skalę. Pierwszych termometrów do mierzenia temperatury ludzkiego ciała zaczął używać lekarz Thomas Alibut. Było to w 1847 roku.
Dzięki właściwościom "żywego srebra" wiekopomnego odkrycia udało się dokonać też skromnemu angielskiemu pastorowi Josephowi Priestleyowi. W lecie 1774 roku w hermetycznym pojemniku umieścił rtęć, a na jej powierzchni tlenek tego metalu, zwany rtęcią czerwoną lub kalcynową. Następnie podgrzał ją przy pomocy szklanej soczewki, skupiając promienie słoneczne. Wówczas nad warstwą ciekłej rtęci pojawił się ledwie widoczny, bezbarwny gaz - tak odkryty został tlen.
Nie wolno zapomnieć przy tym o roli rtęci w stomatologii. Od roku 1819 w Londynie i Paryżu dentyści zaczęli uzupełniać dziury w zębach swych pacjentów tzw. "srebrnymi plombami". W rzeczywistości był to stop uzyskiwany ze zmieszania sproszkowanego srebra z ciekłą rtęcią. Zanim substancja twardniała, wypełniano nią ubytek w zębie. Takie plomby nie miały wówczas sobie równych. Wkrótce jednak niektórych posiadaczy dużej liczby plomb amalgamatowych poczęły trapić dolegliwości zbliżone do tych, jakie dotykały górników pracujących w kopalniach cynobru
Rtęć (Hg, łac. hydrargyrum, z gr. ὑδράργυρος hydrargyros - płynne srebro) – pierwiastek chemiczny z grupy metali przejściowych w układzie okresowym (uznana za pierwiastek przez Lavoisiera). Rtęć jest jedynym metalem występującym w warunkach normalnych w stanie ciekłym.
Rtęć występuje w skorupie ziemskiej w ilości 0,05 ppm.
Najważniejszymi minerałami rtęci są:
* cynober HgS
* kalomel Hg2Cl2
* rtęć rodzima Hg
Rozpuszcza metale, tworząc amalgamaty (z wyjątkiem żelaza, platyny, wolframu i molibdenu). Wykazuje dużą lotność – w temperaturze 20 °C w powietrzu znajduje się 14 mg Hg na m³ w stanie równowagi dynamicznej. Dawka progowa rtęci, czyli stężenie uważane za bezpieczne wynosi 0,05 mg Hg na m³ powietrza, dlatego rozlana rtęć stanowi potencjalne niebezpieczeństwo zatrucia.
Czego najprawdopodobniej powodem była śmierć Izzaka Newtona, tak jak wielu innych alchemików wśród, których częste były zatrucia arsenem, ołowiem i właśnie rtęcią.
Lecz rtęć w innych językach nazywa się Mercury co oznacza również posłańca greckich bogów Merkurego (łac. Mercurius) – rzymski bóg handlu, zysku i kupiectwa; także złodziei i celników, posłaniec bogów. Jego imię pochodzi prawdopodobnie od łacińskiego merx, lub też mercator, co oznacza "kupiec". Za jego odpowiednika w mitologii greckiej można uznać Hermesa, zaś w panteonie etruskim – Turmsa
Choć Merkury nie posiadał pojazdu czy statku był równie szybki jak Argo.
Również Newton starał się rozszyfrować alchemiczne znaczenie mitów i zastanawiał się nad znaczeniem symboli oraz prawdziwą rolą niektórych sławnych postaci z historii i mitologii tak pogańskiej jak i chrześcijańskiej.
Wśród rękopisów przepisanych przez Newtona znajduje się Clavis (Klucz), pochodzący z końca lat siedemdziesiątych, autorstwa Starkeya. Należy wziąć gwiaździsty regulus Marsa, odpowiednie proporcje złota, srebra i rtęci. Regulus powinien być stopiony razem ze srebrem, następnie zamalgamowany z rtęcią. Po skomplikowanej sekwencji rozpuszczań, płukań, destylacji, osuszań itd. cała czerń zostanie wyeliminowana i „za siódmym razem powinniście mieć merkuriusz rozpuszczający wszystkie metale, w szczególności złoto”. Następnie stwierdza: „Wiem, o czym piszę, mam bowiem na ogniu liczne szklane naczynia ze zło¬tem i owym merkuriuszem. Rosną one w tych szkłach w postaci drzewa i poprzez ciągłą cyrkulację drzewa te ponownie rozpuszczają się z fermentacją i znów dają merkuriusz [...] Bo sprawia on, że złoto zaczyna pę¬cznieć, staje się napęczniałe, gnije i wypuszcza odrośla i gałęzie, zmieniając co dzień kolor, co fascynuje mnie swym widokiem każdego dnia”.
Podobny proces opisany przez Starkeya przedstawiony został na jednym z najbardziej znanych emblematów alchemicznych: Zielony Lew pożerający Słońce. Lew oznaczał antymon, zieleń symbolizowała jego niedojrzałość – chodziło więc o surowy antymon. Duchowe nasienie symbolizowane było przez Słońce, a krew płynąca z paszczy lwa przedstawiała „ożywiony” merkuriusz.
Starkey twierdził, że otrzymany przez niego „merkuriusz wprawiony w ruch” może rozpuścić wszystkie metale, w tym złoto. Alchemicy znali dobrze proces rozpuszczania złota w aqua regia – wodzie królewskiej, lecz uważali go za zwykłe mechaniczne rozdrabnianie cząstek złota, w którym nie zmienia się jego natura.
Cele i motywy prac alchemicznych Newtona nie są całkiem jasne. W nielicznych wypowiedziach na ten temat był jeszcze bardziej powściągliwy niż zwykle. Alchemia nie należała do dziedzin o dobrej reputacji, wciąż obowiązywała ustawa przeciw „pomnażaczom”, którą uchylono dopiero w roku 1689. W praktyce ustawa ta nie przeszkadzała co prawda uczonym w ich eksperymentach, narzucała jednak pewną ostrożność. Jest też zrozumiałe, że późniejszy wysoki urzędnik mennicy królewskiej wolał nie być łączony w publicznej opinii z podejrzanymi eksperymentami nad złotem.
Newton, podobnie jak Robert Boyle, nie wykluczał możliwości transmutacji materii, w tym również metali. W roku 1676 na łamach „Philosophical Transactions” autor ukryty pod przejrzystymi inicjałami B.R. opisał pewien rodzaj merkuriuszu, który zmieszany ze złotem wydziela ciepło. Newton napisał wtedy do Oldenburga komentując odkrycie i podkreślając potrzebę zachowania sekretu produkcji owego merkuriuszu. Stwierdził, że nie wydaje mu się, co prawda, aby ów merkuriusz miał wielkie znaczenie dla operacji chemicznych, ale inni, którzy go znali, uważali za stosowne ukryć proces jego sporządzania, ponieważ
może być wstępem do czegoś szlachetniejszego, co nie powinno być prze¬¬kazywane bez wielkiej szkody dla świata, jeśli jest jakaś prawda u hermetycznych pisarzy.
Dodaje też, że w tej kwestii opinia prawdziwego filozofa hermetycznego powinna ważyć więcej niż poglądy całego świata.
Ten iście faustowski wizerunek alchemika, jakoś nie koresponduje ze znanym nap powszechnie obrazem Izzaka Newtona, który miałby pośród rozmaitego sprzętu swej znakomicie wyposażonej (część urządzeń zbudował oczywiście sam) pracowni zajmować się poszukiwaniem kamienia filozoficznego i przemiany ciężkich metali w złoto.
Newton używał tylko tygli, w których stapiał metale (głównym składnikiem był antymon), zaglądając z rzadka do „starej, zapleśniałej księgi” – najprawdopodobniej De re metallica (O metalach) Agricoli.
Bardzo ciekawe badania odnośnie rtęci przeprowadzono w, a właściwie nad Brazylijską Puszczą Amazońską. Cała historia zaczęła się od odkrycia w 1980 roku pokładów złota w Serra Pelada, co przyciągnęło tłumy górników zwanych Garimpeiro. Całkowitą ilość górników szacuje się na 300 000 - 500 000, a ilość wydobytego złota w latach 1980 - 2000 na 1500 ton lub więcej - dokładne dane statystyczne nie są znane. Większość złota wydobyto właśnie przy użyciu rtęci. Mianowicie po uzyskaniu rudy zawierającej złoty pył i usunięciu części obcych substancji poprzez ich wypłukanie, stosuje się rtęć w celu rozpuszczenia złota - otrzymuje się amalgamat złota. Następnym krokiem, po oddzieleniu amalgamatu od zanieczyszczeń, jest odparowanie rtęci - w ten sposób otrzymuje się dosyć czyste złoto. Niestety opary rtęci uwalniane są do atmosfery, co powoduje skażenie środowiska. W uzyskiwaniu złota na dużą skalę stosuje się cyjanki, jednak Garimpeiro stosują opisany wyżej prymitywny proces - ocenia się że jedynie 20-30% użytej rtęci zostaje odzyskane. Przy takich ilościach złota ilość zatrucia Amazonii rtęcią jest zastraszająca i wynosi wiele tysięcy ton!
Lecz wracając do naszych mitycznych alchemików, to Argo (gr. Ἀργώ , ἀργός argos – "szybki, chyży" lub według pewnych tłumaczeń „LATAJĄCY”) . Bo choć w oficjalnym tłumaczeniu okręt Argonautów w mitologii greckiej. Miałby być pierwszym greckim statkiem żaglowo-wiosłowym (jeden żagiel i 50 wioseł), który miał zbudował Argos, przy pomocy Ateny dla Jazona, wyruszającego do Kolchidy po złote runo. Jego załogę stanowili Argonauci. Okręt został poświęcony jako wotum Posejdonowi a następnie z jakichś powodów przemieniony w gwiazdozbiór.
Jednym z najdziwniejszych aspektów związanych z teorią Zecharii Sitchina jest poszukiwanie złota przez Anunnaki. Przybyli oni na Ziemię w poszukiwaniu ratunku dla Nibiru – ich rodzimej planety, której groziła globalna klęska ekologiczna. Anunnaki przybyli na Ziemię wyłącznie w jednym celu - pozyskiwania złota. Dlaczego? Nie potrzebowali go w celach jubilerskich, ale po to, aby go rozpylić w atmosferze Nibiru. To najdziwniejszy aspekt tej przedziwnej historii. Obecnie być może stoimy w podobnej sytuacji, jak przed tysiącami lat Anunnaki. Zaczynamy zdawać sobie sprawę z zagrożeń dla przyrody, jakie niesie przemysłowa działalność człowieka, która już za kilka pokoleń może przynieść tragiczne skutki. Jednak, kiedy Sitchin pisał swoją „12 Planetę”, w 1976 roku, nikt nie zadawał sobie sprawy z tego, co już wkrótce może nas czekać. Ostatnie tygodnie przyniosły światową dyskusję o współczesnych problemach wynikających z globalnego ocieplenia. Naukowcy uczulają światowe rządy na ten problem mówiąc, iż należy coś robić, aby przeciwdziałać wzrostowi temperatury. Naukowcy z USA zostali zobligowani do opracowania rozwiązania tego problemu przy pomocy zaawansowanej techniki. Mowa tu o kosmicznych lustrach, które mogłyby odbić, i tym samym nie dopuścić do Ziemi, 1% promieni słonecznych docierających do naszej planety. Odbicie zaledwie 1 procenta promieni słonecznych w znacznym stopniu mogłoby zapobiec, lub opóźnić narastanie efektu cieplarnianego. Jednym ze sposobów na odbicie promieni słonecznych mogłoby być rozpylenie jakiegoś refleksyjnego materiału w górnych warstwach atmosfery. Takie rozwiązanie jest przez naukowców zupełnie serio brane pod uwagę. Jeśli już nie realizowane przez tworzenie aluminiowych chmur „chemtrails” Czyż argonauci przed zakończeniem swej misji nie polecieli w gwiazdy, aby uczynić to samo na swojej planecie?
POZDRAWIAM, ERIK.
[link widoczny dla zalogowanych]
Post został pochwalony 0 razy
|
|
Powrót do góry |
|
|
|
|
Nie możesz pisać nowych tematów Nie możesz odpowiadać w tematach Nie możesz zmieniać swoich postów Nie możesz usuwać swoich postów Nie możesz głosować w ankietach
|
fora.pl - załóż własne forum dyskusyjne za darmo
Powered by phpBB © 2001, 2005 phpBB Group
|